„Zostańmy przyjaciółmi”. Uwielbiam te dwa słowa, a właściwie jeden zwrot. Wytarty już do granic możliwości we wszystkich głupawych komediach romantycznych, trąci banałem na kilometr, co powoduje niestety, że kompletnie nie jest doceniana jego niezwykle imponująca siła.
Ten jeden pozornie niewinny zwrot, potrafi jednocześnie dać pewną ulgę wypowiadającemu i zabrać grunt spod nóg odbiorcy. Rzec by można morderstwo doskonałe. Bez większych wyrzutów sumienia i konsekwencji karnych. Te dwa drobne słowa pełnią także często funkcję ochronną. Nie można przecież mieć za złe komuś odejście, jeśli tak wspaniałomyślnie proponuje przyjaźń. Właściwie nie musi już wspominać, że znalazł sobie kogoś innego czy po prostu nie potrafi otwarcie się przyznać, że nie kocha, lepiej przecież „zostać przyjaciółmi” i nie psuć tak ślicznej wizji zupełnie zbędnymi, w ogólnym rozrachunku, szczegółami. I właśnie z racji tej wygody i popularności zapewnionej przez tanie romansidła, a także z zupełniej nieświadomości konsekwencji, jakie niesie dla drugiego człowieka usłyszenie takiego zwrotu, jest on niemiłosiernie nadużywany. Tak, więc zamiast rozstać się po ludzku robimy to w iście hollywoodzkim stylu, a co, wbrew temu, co wbija nam do głowy ten rodzaj filmów, nie jest dobre dla żadnej ze stron, gdyż największą, a jeszcze niewymienioną tutaj, wadą tego frazesu, jest to, że on kompletnie nie tłumaczy rozstania. A nie ma nic gorszego niż zostać porzuconym i nie wiedzieć, właściwie, z jakiego powodu.
Kończąc już moje dywagacje, bez bicia przyznać się mogę, że sama swego czasu lubowałam się w kończeniu wszelkich znajomości w sposób podobny do opisanego. I nadal nie widziałabym w tym nic złego gdybym sama nie usłyszałam tych dwóch słów, zwalających człowieka z nóg. Ktoś mądry mi wtedy powiedział: „A wiesz, co to jest karma?”. No tak, teraz wiem.